Józef Borzęcki jeszcze jako uczeń podstawówki zainstalował w potoku turbinę 7-kilowatową, która dostarczała prąd do rodzinnego domu w Czyrnej. I to zamiłowanie do elektryfikacji mu zostało. Elektrownię wodną na rzece Biała we Florynce zaczął budować ze 20 lat temu. Systemem gospodarczym, więc trwało to ponad 10 lat. Żwir wydobyty z koryta rzeki Urząd Gminy w Grybowie wykorzystywał do budowy i remontów dróg.
Od 2009 r. prąd produkcji Borzęckiego przesyłany był wybudowaną na jego własny koszt linią niskiego napięcia o długości 400 m do transformatora. Produkował do 5 kilowatów na godzinę, ale chciał rozbudować elektrownię do 15 kW/h, bo zamiast jednej turbiny jak dotychczas – mogły pracować w niej trzy. Do momentu wyłączenia elektrownia wytworzyła w sumie 4972 kW. Na tylu zatrzymał się licznik. Zakład energetyczny płacił 10 groszy za każdą kilowatogodzinę.
Najbardziej paradoksalne było to, że przepisy zabraniały, żeby sam właściciel korzystał z wytwarzanego przez siebie prądu. Energię zarówno do własnego domu, jak i gospodarstwa rolnego, a nawet do oświetlenia samej elektrowni pobierał jak każdy z zakładu energetycznego.
Elektrownia działała do wiosny 2010 r., kiedy nastąpiła powódź. Biała unosiła ze sobą całe drzewa, które zatrzymały się na stopniu wodnym powyżej i spiętrzyły wodę. A ona tak wylała, że rozmyła kanał dopływowy i rzeka tak zmieniła koryto, że nurt już nie trafiał na turbinę, lecz swobodnie przepływał sobie obok. Właściciel deklarował, że na własny koszt odbuduje kanał dopływowy, a nawet wykona wał przeciwpowodziowy i w ten sposób zabezpieczy biegnącą wzdłuż rzeki drogę gminną, ale nie otrzymał zgody z Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej w Krakowie.
Kiedy w 2010 r. rzeka wylała, Borzęcki zdążył wyłączyć elektrownię, bo prąd mógł porazić okolicę. Bowiem siłownia, czyli pomieszczenie z turbiną i generatorem, zalana potem została dokumentnie – pod sam sufit. Po powodzi oczywiście chciał przywrócić stan poprzedni, żeby jego elektrownia znów zaczęła pracować. Ale RZGW odbił piłeczkę do marszałka województwa małopolskiego, ten zwrócił się do ochrony środowiska, a ta zażądała wykonania nowej dokumentacji inwestycji, mimo iż wciąż przecież chodziło o tę samą elektrownię.
W opinii ochrony środowiska i RZGW stara dokumentacja sprzed lat straciła bowiem aktualność, gdyż później – razem z wejściem Polski do Unii Europejskiej i ustanowieniem obszarów Natura 2000 – pojawiły się dodatkowe, bardziej restrykcyjne regulacje prawne związane z ochroną środowiska (w Białej żyją np. chronione gatunki ryb) i w nowej dokumentacji trzeba byłoby je uwzględnić. Borzęcki musiałby więc wydać na sporządzenie nowej dokumentacji dodatkowe 5 tys. zł, co mu się oczywiście nie uśmiechało, natomiast samo wykonanie robót na potrzebnym mu odcinku nie kosztowałaby go już drogo, bo dysponował koparką i spychaczem.
Sytuacja wygląda więc tak, że elektrownia wodna Borzęckiego nie ma dostępu do wody. Jest zupełnie sprawna, ale pozbawiona napędu. Kanał dopływowy na odcinku przynajmniej 100 m został zniszczony, a pozostały jego odcinek stoi wyschnięty. Wyniosły się z niego już nawet bobry, które miały tu kilka żeremi i wokół pracowicie ścinały wszystkie drzewa, usiłując budować swoje tamy. Nurt był jednak tak bystry, że znosił ich konstrukcje, które zatrzymywały się na kracie przed turbiną i co jakiś czas trzeba było wydobywać stamtąd sterty gałęzi. Szelmy miały tu swój raj, od bobrzych rodzin było aż gęsto, bo osiadły tu co 20-25 metrów. I w ogóle już ludzi się nie bały – dopiero jak człowiek zbliżał się do nich na mało metrów, to wyraźnie oburzone, że przeszkadza im się w pracy, leniwie zsuwały się do wody, fukając z niezadowolenia.
Może nie wyniosły się, lecz zostały spłukane przez powódź w 2010 r., może się potopiły? W każdym razie martwych ich w okolicy nie znajdowano – w odróżnieniu od chronionych przez Naturę 2000 ryb, które zasłały pola po opadnięciu wody. Było ich aż tyle, całe ławice, że trzeba było je wyzbierać, bo zaczęły gnić, śmierdzieć, a przede wszystkim grozić zarazą.
Zaś stopień wodny z kaskadą okazał się solidny. Ma szerokość ok. 25 m, jego fundament sięga aż 1,8 m w głąb dna. Poszło na niego tyle betonu, że wystarczyłoby na 3-piętrową kamienicę. Z tym, że po powodzi woda go omija.
Borzęcki rwał sobie włosy z głowy i zadawał retoryczne pytanie: – Czemu ta rzeka płynie sobie od wiosny 2010 roku bezczynnie, kiedy mogłaby dawać prąd?
Właściciel nie spoczął, nadal usiłuje doprowadzić do ponownego uruchomienia elektrowni. Zapewnia, że urządzenia są sprawne, tylko urzędnicy opieszali. A wszystko w sytuacji, gdy państwo, uzależnione przesadnie od dostaw rosyjskiego gazu ziemnego i namawiające obywateli do dbania o czystość środowiska, potrzebuje odnawialnych źródeł energii. A on przecież chciał jeszcze po swoich słupach niskiego napięcia poprowadzić lokalne oświetlenie uliczne…