CZARNY POTOK – zagłębie jabłkowe

Czarny Potok jest wsią sadowniczą. Sady tu jak okiem sięgnąć. Zajęły już wszystkie nieużytki, wdarły się na prawie każdy niezalesiony skrawek. Wszędzie w regularnych odstępach ciągną się rzędy i szeregi drzewek. Z lotu ptaka wygląda to jak moskiewski Plac Czerwony zajęty przed defiladą przez niezliczone pułki piechoty ustawione w równiutkich ordynkach.

Sadownictwo nie jest wynalazkiem ostatnich lat, bo przywoływana już „Monografia wsi Czarny Potok” z 1971 r. wspomina o prosperującym sadownictwie. Stwierdza się w niej: „Gospodarka rolna w Czarnym Potoku przekształciła się w ostatnich latach z kierunku rolniczo-hodowlanego na sadowniczo-hodowlany”. Gospodarstw rolnych było wtedy 120, z których jedno największe mieściło się w przedziale 7-8 ha, a zaledwie w sumie 4 miały powyżej 5 ha. 45 lat temu uprawiano m.in. nieznane już dzisiaj wykę i peluszkę. Pogłowie bydła rasy czerwonej wynosiło 317 sztuk, trzody chlewnej 260, owiec 92, a drobiu 2600.

W dopatrywaniu się korzeni sadownictwa w Łącku i okolicach, w tym w Czarnym Potoku, ukształtowały się dwie szkoły. Według jednej – propagatorem był Andrzej – nomen omen – Drzewiński, dzięki któremu w latach 1925-39 zasadzono tysiące drzewek owocowych. Według drugiej – krzewicielem miał być pasterz, ks. Putek, dziekan z Łącka. Jako pokutę za różne grzeszki potrafił zadać sadzenie drzewek.

W samym Czarnym Potoku najszybciej sadownictwo przyjęło się przy dworze i plebanii. We dworze zajął się tym dzierżawca nazwiskiem Latawiec, a przy plebanii nowinka zaciekawiła ks. Zygmunta Miętusa. Z dzisiejszego punktu widzenia to jeszcze był śmiech: rozstawy 12 na 8 m, 100 drzewek na hektarze – cóż za marnotrawstwo ziemi!

Drugi etap sadzenia nastąpił w latach 1946-60. W 1957 r. przebywała w Czarnym Potoku i Łącku pisarka Maria Kownacka (ta od Plastusia), a plonem jej pobytu stała się sztuka kukiełkowa dla dzieci „Bida w sadzie”.

W 1969 r. areał sadów wynosił w Czarnym Potoku już 103 ha, czyli obejmował 35% użytków rolnych. Ilość drzewek owocowych obliczano na ok. 70 tys. Ale wtedy przeważały śliwy: damaszki, renklody, węgierki włoskie, węgierki bośniackie i węgierki zwykłe. Jabłonie stanowiły jeszcze tylko 40% drzewostanu. Były to renety, boskopy, malinówki, papierówki, koksy czy takie już egzotyczne odmiany, jak żeleźniak. Czołowy obecnie sadownik Stanisław Wójciak nie kryje wzgardy, gdy mówi, że takie stare odmiany, jak boskop, kronselka czy bojken są dobre, ale na kompot. Dwa punkty skupu odbierały kiedyś do 2 tys. ton owoców rocznie, a i tak odmawiały przyjmowania olbrzymiej ilości spadów, bo nie było gdzie tego przerabiać.

Obecnie Czarny Potok zrezygnował już z gospodarki sadowniczo-hodowlanej i całkowicie podążył w kierunku sadowniczym. Sołtys Ludwik Handzel zauważa, że ciężko jest we wsi dostać mleko, choć Wójciak zżyma się, że to nieprawda, bo można przecież kupić w sklepie, ale też podaje, że od kiedy ostatni właściciel zmarł, a wdowa sprzedała – to w Czarnym Potoku nie ma już dosłownie ani jednego konia.

Jeszcze w latach 60. i 70. oprócz jabłoni gęsto rosły tu także wiśnie, grusze, porzeczki, a przede wszystkim śliwy. Owszem, wieś już wtedy oddawała do skupu np. 1000 ton jabłek, ale przy tym także 600 ton śliwek. Lecz potem śliwki dosięgła choroba szarka i wyginęły, zwłaszcza węgierka. Właściwie teraz to już Czarny Potok stanowi niemal ścisłą monokulturę jabłkową.

Wójciak ma 10 ha sadów. U niego obowiązuje tzw. superszpindel, czyli maksymalnie gęsta obsada drzewek, których na hektarze wtyka się do 6 tys. sztuk. Sadzi się je w tzw. dwupasówki, czyli po dwa rzędy blisko siebie, co Wójciak zaobserwował nad Jeziorem Bodeńskim w Niemczech, bo tam właśnie udała się pierwsza wycieczka sądeckich sadowników, którzy natychmiast po przełomie z lat 1989-90 gwałtownie chcieli porównywać swoje doświadczenia z praktyką w przodujących krajach Europy. Potem jeździli jeszcze do Włoch i Holandii, gdzie podpatrzyli, że da się stosować rozstaw 6 na 4 m, ale teraz sprawy zaszły już tak daleko, że rozstawy wynoszą 3 na 0,8 m, a nawet zaledwie na pół metra! I na tym właśnie polega ten superszpindel.

Żeby ich tyle zmieściło się na hektarze, muszą być niskie na wzrost człowieka, bo to i potem łatwiej zerwać owoce w trakcie zbiorów (swego czasu Wójciak został nawet wybrany na przewodniczącego Krajowego Zrzeszenia Sadów Karłowych). Trzeba je podpierać palikami, bo skąpo ukorzenione i rachityczne przewróciłyby się same. Huragan im do tego niepotrzebny, wykopyrtnęłyby się wyłącznie pod ciężarem paru kilogramów jabłek.

Prawdę mówiąc, nowoczesne sady mało przypominają sady sprzed choćby 20 lat – zresztą w przemyśle spożywczym już w ogóle mało co przypomina, bo ani wędliny nie te, ani mleko, ani chleb… Teraz także sady są odhumanizowanymi fabrykami z taśmową produkcją. Ledwie wetknie się wiosną patyk w ziemię, a on potrafi wydać owoce już jesienią! Także z jabłkami jest już prawie tak jak z wędlinami czy serami. Są to raczej przemysłowe wyroby jabłkopodobne…

Jeszcze zanim Czarny Potok doszczętnie opanowała monokultura jabłkowa, przyjeżdżała do wsi pani z Nowosądeckiej Spółdzielni Ogrodniczo-Pszczelarskiej – przywoziła drzewka owocowe i udzielała instruktażu. Potem – również z ramienia NSO-P – zjawiali się Tomasz Gasparski i Józef Sułkowski, którzy służyli radą w sprawach nawożenia i ochrony.

Swoje zrobił jednak przede wszystkim Instytut Sadownictwa z Brzeznej. Prof. Maciej Makosz organizował kursy, szkolenia, wdrażał nowe odmiany. Ze Skierniewic przyjeżdżał słynny prof. Szczepan Pieniążek, a Wójciak gościł go w domu. Były też wycieczki do przodujących sadów i bratnich krajów – odbywała się intensywna wymiana doświadczeń.

Kiedy jedni czarnopotoczanie sadzili, drudzy obserwowali, czy tym pierwszym się udaje, a kiedy uznawali, że tak – to i oni szli w ślady pionierów. W ten sposób jabłonie powoli, lecz nieubłaganie wypierały inne uprawy i hodowlę. A pionierami w tym postępie byli Stanisławowie Faron i Wójciak.

Wójciak zawsze korzystał z doświadczeń naukowców i innych sadowników, nadal jeździ na spotkania w największym polskim zagłębiu jabłkowym – do mazowieckiego Grójca pod Warszawą. Śmiało sięgał także po wzory zagraniczne i po nowe odmiany.

Sadowników pełną gębą jest we wsi ze 20. Ok. 10 z nich ma powyżej 5 ha. Wielu z nich łączą więzy rodzinne, nie tworzą jednak żadnej kooperatywy, niczego w rodzaju spółdzielni, w której można byłoby podzielić się np. wydatkami na zakup maszyn i wypożyczać je sobie nawzajem w celu zmniejszenia kosztów produkcji. Spółdzielni wprawdzie nie tworzą, ale zrzeszeni są w grupach producenckich. Wójciak jest w Małopolskim Szlaku Owocowym, a np. prezes OSP Rafał Pogwizd dla odmiany – w Olsadzie.

Niemal każdy ma też już własne przechowalne i chłodnie. W temperaturze 0-3 stopnie Celsjusza jabłka przetrwają w dobrym stanie aż do czerwca. Bo największy utarg jest na wiosnę, kiedy w Polsce stają się bezkonkurencyjne na rynku owoców.

Jeśli tak kwitnie tu sadownictwo, to pewnie panuje korzystny mikroklimat. Ale przodownik sadowniczy Wójciak bagatelizuje tę sprawę. I podaje, że w pobliskiej Olszanie z całą pewnością są lepsze gleby niż w Czarnym Potoku, a tam sad ma wyłącznie jego siostra. Wójciak twierdzi, że od mikroklimatu znacznie ważniejsze są wiedza, tradycja i chęci.

Sadownicy z Czarnego Potoku narzekają na zające, które obgryzają (pałują) drzewka. Ogólnie przyrodnicy twierdzą, że zające w Polsce znajdują się już na pograniczu wyginięcia, ale w Czarnym Potoku akurat nie! Taki tu panuje sprzyjający dla nich „mikroklimat”. Ogrodzenia niewiele pomagają. Wioska leży na uboczu, wszyscy uprawiają to samo i praktycznie oraz taniej byłoby sadów nie ogradzać. A zające wymuszają!

Sadownicy z Czarnego Potoku produkują jabłka konsumpcyjne, deserowe i nie odstawiają ich do skupu. Za socjalizmu obowiązywała miła i niekłopotliwa kontraktacja, a teraz niestety rządzi wolny rynek. Na własną rękę szukają więc klientów, mają sklepy przydomowe, zaopatrują hurtownie i handel detaliczny. Wójciak też ma wydeptane ścieżki do odbiorców: sprzedaje na giełdzie rolniczej na Rybitwach w Krakowie, dostarcza do sklepów w Zakopanem i Nowym Targu, wozi do hurtowni na Słowację, skąd jego jabłka trafiają do tamtejszych szkół. Ale Wójciak to inna skala, to już trzy setki ton jabłek rocznie.

Czarnopotoczanie raczej bezpośrednio nie odczują wydanego w 2014 r. rosyjskiego embarga na polskie jabłka, bo akurat do Rosji nie eksportowali. Lecz pośrednio na pewno się to na nich odbije, bo przecież ogólna podaż jabłek w Polsce gwałtownie wzrośnie i ceny spadną…

Wójciak jest tak nowoczesnym sadownikiem, że w celu zapobieżenia skutkom opadów gradu, które regularnie nawiedzają Czarny Potok, porozwieszał nad połową swoich sadów sieci przeciwgradowe. Dzięki temu jego jabłka są ładne i nikt go nie wypiera z rynku. A grad zawsze oznaczał straty nie tylko w jabłkach, ale i w drzewkach, bo kaleczył je i pojawiała się zgorzel kory. A latem, kiedy słońce pali, to jego owoce nie mają oparzeń. Pod siecią temperatura zawsze jest niższa o te 3-4 stopnie Celsjusza, a w czasie chłodów o 2-3 stopnie wyższa, co też przyspiesza wegetację, a przede wszystkim ją wyrównuje, przez co różnice w rozmiarach owoców są mniejsze. A co za tym idzie – mniej jest sortowania, a przecież wiadomo, iż współczesny rynek preferuje produkt zestandaryzowany. Na zimę te sieci są oczywiście zwijane, żeby nie zawaliły pod ciężarem śniegu.