KICZNIA – muzykanci

Kicznia znana jest z tego, że wydała najsłynniejszego skrzypka ludowego Sądecczyzny – Franciszka Kurzeję. W ogóle zresztą obrodziła w muzykantów, których zawsze było tutaj niewiele mniej niż śliwek węgierek.

Urodzony 28 stycznia 1919 r. Franciszek Kurzeja od małego miał pociąg do muzyki. Tato, też Franciszek, grał na weselach, to i syn naśladował. Franek sam sobie zrobił skrzypki. Właściwie prymitywne gęśliki, zwane złubcokami, bo nie był przecież w stanie wykonać pudła rezonansowego, lecz ociosał lity kawał drewna, któremu nadał obły kształt z wysuniętym poza korpus ni to gryfem. Przyczepił do tego struny z jelit baranich, a za najcieńszą posłużył stalowy drucik, który wyciągało się z wiązki w kablu elektrycznym albo wysupłało z drucianej szczotki. Nastroiło się to po uważaniu, ze słuchu (do końca życia Kurzeja nie znał się zresztą na nutach) i można było przycinać też chałupniczo wykonanym smyczkiem z gałązki.

Prawdziwe skrzypce dostał dopiero później. Choć iONE nie były tak całkiem prawdziwe. Zrobił je dla niego brat – Antoni. Nauczył się, bo skrzypki i basetle produkowali miejscowi lutnicy Kałużni, więc brat podpatrzył u nich i zrobił, zupełnie jak fabryczne. Pudło rezonansowe, jego spód i boki, najlepsze jest z jaworu, bo z kolei na wierzch kładzie się smreka, czyli listwę świerkową.

Tak po prawdzie, to ich też nie dostał, lecz kupił. Wcale nie były tanie – musiał za te skrzypce oddać bratu owcę i capa.

Dopiero po latach Kurzeja dorobił się na weselach skrzypiec fabrycznych. Kupił je od kolegi z Łącka – Józefa Marka, któremu nie były potrzebne, bo on sam na weselach i festynach grał na sekundzie (inny ludowy instrument smyczkowy, odpowiednik altówki). Nie wiadomo, skąd wzięły się u tamtego, ale skrzypce byłyNIEMIECKIE – w środku zachowała się pieczątka z napisem Ackermann&Lesser i datą 197…, w której ostatnia cyfra jest nieczytelna.

Franciszek Kurzeja ma je do końca życia, bo samo pudło rezonansowe się nie zużywa (nadal eksploatowane są przecież przez wirtuozów skrzypce Stradivariego wykonane na przełomie wieków XVII i XVIII), tylko gryfy się zdzierają, struny pękają, a w smyczkach trzeba wymieniać uchwyty.

Na weselu po raz pierwszy w życiu zagrał, gdy miał 16 lat. Było to w Łukowicy. Grał za sanacji i okupacji, kapitalizmu i socjalizmu. Pamięta np. wesele sołtysa Stanisia, który wydawał córkę i zaprosił na weselisko Niemców z posterunku w Zabrzeżu. Właściwie byli to religijni Austriacy, bo jak rozpięli się pod szyją, to zalśniły święte medaliki… Potem ten sołtys zginął, prawdopodobnie za kolaborację z hitlerowcami. Wracał na rowerze z kościoła i zabiliGO podobno partyzanci.

A skrzypka Kurzeję omal nie zabiliNIEMCY. Nadjechali dwiema furmankami, a on akurat nad ranem wracał z odwiedzin u rodziny. Już się rozwidniało, więc go zobaczyli. Słyszał, jak rychtują karabiny i krzyczą: – Halt! Ludzie akurat na roraty szli, więc nie posłuchał, licząc, że ukryje się w tłumie. Rzucił się do ucieczki, a Niemcy zaczęli strzelać. Kule gwizdały, jedna przestrzeliła mu czapkę. Ale zwiał. Potem dowiedział się, że Niemcy go szukają, więc sam zgłosił się na gestapo w Nowym Sączu. Chcieli dowiedzieć się, od kiedy jest bandytą? Tłumaczył, że nigdy nie był. Pokazał spracowane ręce. Popatrzyli i uwierzyli. Pytali o partyzanta Ambrożego Pietrzaka. Grozili wysłaniem na roboty do Rzeszy. Tłumaczył, że przecież przyda się na miejscu, bo wozi Niemcom drzewa z lasu. Trzymali go tydzień i wypuścili.

W 1949 r. Franciszek ożenił się ze Stanisławą z domu Wnęk, córką powojennego sołtysa Kiczni – Karola Wnęka – oraz siostrą pierwszego komendanta tutejszej OSP – Antoniego Wnęka. W roku ślubu postawili dom.

Po wojnie nadal zarabiało się na weselach, ale muzykanci wiejscy wykorzystali też koniunkturę na popierany przez władze folklor, włączyli się do tzw. amatorskiego ruchu muzycznego i pozakładali kapele ludowe. Kurzeja należał do takiej w Łącku. Z czasem nadano jej oficjalną nazwę Zespół Regionalny Górale Łąccy. Ponadto grał w kilku innych zestawieniach, np. jako prymista w zespole Dolina Dunajca.

Przeciętny obywatel nie mógł marzyć o wyjeździe za granicę, a oni wojażowali jak Marco Polo. W 1949 r. odbywała się w Moskwie wystawa polskiego przemysłu lekkiego, toteż zabrano kapelę z Łącka, żeby przygrywała od ucha do ucha. Kurzeja wprawdzie samego Stalina wtedy nie zobaczył, ale za to ukazał mu się Lenin. Był wprawdzie martwy, ale zabalsamowany w mauzoleum wyglądał całkiem jak żywy.

Grali także dla innego dyktatora – Muammara Kadafiego, który wtedy nie awansował chyba jeszcze samego siebie na pułkownika, lecz był dopiero prostym kapitanem, obchodzącym akurat hucznie 10-lecie panowania w Libii. I dlatego Kurzeja w niedawnych czasach z nostalgią śledził doniesienia, że jego libijskiego znajomego akurat poddani obalali…

Natomiast jak był we Włoszech, to Włosi mówili, że gra jak Paganini.

Występowali też oczywiście w Polsce, jak długa i szeroka. W 1955 r. na warszawskim Festiwalu Młodzieży i Studentów, propagandowej imprezie, która jednak przyniosła do zatęchłego kraju nieco światowego powiewu. Często na pochodach 1-majowych w Warszawie. W 1968 r. na centralnych dożynkach na Stadionie Dziesięciolecia, w trakcie których w proteście przeciwko interwencji w Czechosłowacji podpalił się urzędnik z Przemyśla Ryszard Siwiec. „Usłyszcie mój krzyk” – tak brzmi tytuł filmu dokumentalnego o tym przerażającym wydarzeniu, które utonęło w harmidrze uciesznych pląsów, przyśpiewek i ludowej muzyki. Franciszek Kurzeja teżGO nie zauważył. Wtedy nie wiedział, potem nie pamiętał…

Często wyjeżdżał, a kiedyś Kicznia nie miała połączenia autobusowego. Bywało, że drałował na przystanek PKS w Łącku na nogach, ale przeważnie ojciec zawoziłGO furmanką. Chętnie wszędzie jeździł, bo do monotonnej gospodarki rolnej nie czuł melodii… Żona skarżyła się, że nigdy nie ma go w domu, kiedy dzieje się coś ważnego. Bywał nawet nieobecny na uroczystościach typu bierzmowanie dzieci.

W socjalizmie ludowym muzykantom powodziło się świetnie – do końca do Kurzei spływały tantiemy za utwory nagrywane kiedyś dla radia, a odtwarzane jeszcze obecnie. Kurzejów stać było, żeby w ustroju, który zlikwidował próżniaczą klasę panów, zatrudniać służącą – Rozalię Sejud. Inna sprawa, że ktoś musiał pomagać Kurzejowej na gospodarce, gdy jej mąż artysta wybywał z domu nieraz na długie tygodnie.

Twórcą to jednak raczej nie był, lecz odtwórcą. Miał świetny słuch i pamięć słuchową. Sam nigdy niczego nie skomponował, zawsze grał ludowe, tradycyjne, zasłyszane wcześniej melodie i nikomu nie płacił odstępnego za prawa autorskie.

Bo na weselach praktyka była taka, że muzykanci musieli grać, jak im zagrano. Ktoś podchodził i śpiewał lub nucił melodię, a kapela musiała ją znać i odtworzyć, bo inaczej ten, co ją zamawiał, przecież by nie zapłacił. Całą fonotekę trzeba było mieć w głowie. Owszem, na weselach grało się dla pieniędzy, ale przecież grało się nie tylko na weselach – także z zamiłowania do samej muzyki.

Z dawnej chwały pozostały wspomnienia, skrzypce i góralski kapelusz z wiankiem muszelek, choć bez zatkniętego za nie piórka, bo się ciągle łamało – jak tłumaczył Kurzeja. No i odznaczenia: Zasłużony Działacz Kultury, medale na kolejne okrągłe –lecia PRL, Srebrny i Złoty Krzyże Zasługi nadane w latach 1999 i 2005 przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.

Franciszek Kurzeja zmarł w nocy z 18 na 19 kwietnia 2014 r. w wieku 95 lat.

Najbardziej prężną orkiestrą weselną z Kiczni stał się zespół Stanisława Steca. Pierwszy w jego rodzinie, który muzykował weselnie był ojciec Henryk – z kapelą trębacza Tadeusza Dolańskiego. Oprócz tego w Kiczni działała kapela akordeonisty Józefa Dudy zwanego Mazurkiem. Wszystko to byli samouki, muzyczne samosiejki. Od 2005 r. działa natomiast rodzinny zespół Steców. Zarobkowo grają na weselach. W przypadku awantury zasada jest taka, że pod żadnym pozorem nie należy wtedy zaprzestać grania, bo to tylko zaogni sytuację. Bójki toczą się zatem w takt skocznych melodii. W swojej okolicy nie grają w strojach góralskich, natomiast przebierają się w nie na wyjazdach.

Stecowie karierę robią też razem z łącką orkiestrą dętą. Ojciec Stanisław i syn Albert byli z nią w Watykanie u Jana Pawła II na pół roku przed śmiercią papieża. Występowali w jej składzie w innych krajach, od Estonii do Hiszpanii. Członkami łąckiej orkiestry zostali 10 lat temu, zaraz po powrocie z… tournee po Stanach Zjednoczonych. Trafili tam dzięki ks. Janowi Wąchale z Kiczni, który był duszpasterzem parafii w stanie Ohio. 25-lecie kapłaństwa obchodził w Polsce, usłyszał rodzinny zespół Steców i zaprosił ich na występy w USA dla swoich parafian i Polonii amerykańskiej. Bo Stecowie funkcjonują nie tylko jako komercyjny zespół weselny, lecz także w drugim wcieleniu jako kapela ludowa. Pod tą drugą postacią chodzą po kolędzie, występują na żywo na imprezach folklorystycznych oraz okazjonalnych, jak np. festyny i zabawy strażackie czy na jubileuszu 20-lecia firmy Fakro. W 2011 r. znany z Radia Maryja i Telewizji Trwam zakonnik, redemptorysta ojciec Jan Król, rodem z nieodległej przecież Łukowicy, sprowadził łącką orkiestrę dętą im. T. Moryty na festyn „Dziękczynienie w Rodzinie”, jaki odbył się w Toruniu. Ojciec Król był kolegą szkolnym brata Stanisława Steca – Jana – w LO w Starym Sączu. Z przybyszami z Łącka i Kiczni przywitał się sam ojciec Tadeusz Rydzyk.